Trenerski chleb.

bejsment.com 2 godzin temu

Znów zrobiło się głośno o Idze Świątek. Tym razem – z innego powodu.
Otóż zerwała współprace ze swoim trenerem Tomaszem Wiktorowskim po trzech bardzo udanych sezonach.
Zacznę od zacytowania fragmentu felietonu znalezionego w Przeglądzie Sportowym:
„Regułą było, iż sypiali w innych hotelach. Iga Świątek z częścią ekipy w jednym, Tomasz Wiktorowski – w drugim. Spotykali się często wyłącznie na trening, nie chodzili razem na kawę czy kolację. Nie było między nimi specjalnej chemii, ale były zwycięstwa. To działało i wszystkim było wygodnie – usłyszałem od ludzi, którzy obserwowali team Świątek z bliska. Według nich Iga nie chciała zmieniać trenera. Ale ostatnio sprawy wymknęły się spod kontroli.”
Taki opis zaistniałej sytuacji może wielu kibiców dziwi. Mnie nie.
Sam przeszedłem drogę trenera największej wtedy gwiazdy w rzutach lekkoatletycznych i coś niecoś mogę na ten temat dodać.
Trenowanie zawodnika czy zawodniczki na najwyższym poziomie sportowym wymaga wielogodzinnego treningu dziennie prze wiele lat.
Ja spędzałem około 5 godzin z tą samą osobą codziennie. Dwie godziny podczas rannego treningu i trzy – wieczorem.
Do tego dochodziły wielogodzinne analizy wielu czynników związanych ze sportem, a także z życiem personalnym. Nic dziwnego, iż miałem bliższe relacje z zawodnikiem niż z własnym dzieckiem.
Nie dość tego – dochodziły do tych normalnych treningów wyjazdy na zawody, obozy, gdzie i kiedy nasze kontakty były praktycznie całodzienne z wyjątkiem odpoczynku i regeneracji.
Sami dobrze wiemy, iż normalne małżeństwa spędzają ze sobą mniej godzin dziennie i się prawie w 50-ciu procentach rozpadają.
Ja miałem to szczęście, iż mój zawodnik był z podobnej kultury – pochodził z łotewskiej rodziny emigrantów, był najmłodszym dzieckiem wielodzietnej rodziny z rodzicami około 40-tki, gdy się urodził.
Dlaczego o tym mówię?
Otóż dlatego, iż do takiej intensywnej i długiej współpracy mogą się dostosować tylko osoby o podobnych oczekiwaniach od życia.
Mój podopieczny był de facto zupełnie podobnym „tworem natury” do mnie i w takich przypadkach mamy do czynienia z dwoma wersjami współpracy: albo wspaniałą, albo – mizerną.
Jest jeszcze trzecia wersja, kiedy to zawodnik i trener zaczynają się męczyć nawzajem i taka kooperacja niszczeje z biegiem miesięcy czy lat.
Chyba do tego doszło w obozie Igi Świątek.
Kolejny cytat z Przeglądu:
„Jeden z treningów Igi Światek przed US Open był pokazywany na żywo, w intrenecie. Po 20 minutach i serii nieudanych zagrań Polka poszła pod bandę, odwróciła się i zaczęła przecierać oczy. “Czas popłakać…” – rzucił stojący po drugiej stronie kortu Tomasz Wiktorowski, wyraźnie zirytowany. Wzajemnej irytacji obie strony już nie były w stanie ukryć.”
Z przytoczonych dwóch cytatów wynika, iż trener Wiktorowski zrobił wszystko, aby uniknąć tego, czego uniknąć na dłuższą metę się nie mogło udać: kryzysu w pracy z człowiekiem, którego się nie lubi.
Dochodzi tu do tego polskiego piekiełka trzecia osoba: Daria Abramowicz, psycholog, ale także przyjaciel, powiernik, czy może i więcej, osoba, która zaczęła się wtrącać w sprawy treningowe.
Wiktorowski współpracował z Agnieszką Radwańską przez 9 lat jakoś bez większych, publicznie znanych problemów. Przejął ją od jej własnego ojca-trenera, z którym zawodniczka nie mogła do końca normalnie współpracować. Z własnym ojcem!
Tenis jest wyjątkowym sportem. Indywidualny zawodnik zarabia mnóstwo pieniędzy i wymaga najwyższej na świecie opieki trenersko-zdrowotnej (fizjoterapia, leczenie kontuzji, odżywianie, aspekty psychologiczne) za co płaci z własnej kieszeni. Taka symbioza ekonomiczno-sportowa.
Jak dotychczas to podejście w obozie Igi działało.
Zobaczymy, jak sprawy potoczą się w najbliższej przyszłości.

http://www.bogdanpoprawski.com

Idź do oryginalnego materiału