W lesie na kieleckim Stadionie

2tk.pl 5 miesięcy temu

Kiedyś jeżdżono tam nie tylko na pikniki i majówki. Życie między młodnikami kwitło przez okrągły rok. Od wiosny do wiosny. I tak jest do dzisiaj.

W sosnowym lesie, zaraz za rogatkami miasta, na skłonie pasma Posłowickiego, w najbliższym sąsiedztwie budynków koszarowych, wybudowano tuż przed wojną kompleks basenów pływackich. W pobliżu paddocku torów wyścigów konnych, strzelnic, tras biegów narciarskich, przy lekkoatletycznych rzutni, bieżni, crossowych tras. Nie bez kozery, zagajniki ochrzczono gwałtownie Stadionem. Nazwa wryła się błyskawicznie w pamięć kielczan wielu, jak się z czasem okazało, pokoleń.

Wszystko dokonało się, jak się wydaje, za sprawą pewnego pułkownika. Otóż, nie w głowie mu było tylko szkolenie artylerzystów na polowym majdanie, musztra na koszarowym placu i cały ten wojskowy mocarstwowy, urzędowy sztafaż. Dowódca ukrytej w lesie jednostki miał bowiem pomysł, by permanentnie budować tężyznę fizyczną zdrowych, silnych ludzi. Przecież już przed wojną równie modne, co popularne, było powiedzenie, iż zdrowie to sport, albo odwrotnie.

Dowódca 2 pułku artylerii legionów, zapomniany dzisiaj żołnierz – społecznik, pułkownik Jan Witold Bigo, kielczanin nie z urodzenia, ale z konieczności, bo do miasta trafił przecież w wyniku rozkazu sztabu generalnego, nie tylko w tym względzie, co najmniej o kilka długości, wyprzedził epokę, w której przyszło mu żyć.

Podczas jednej z odpraw ze swoimi podwładnymi, rzucił pomysł zbudowania sportowego kompleksu. Na zboczach Pierścienicy, obok Biesaku – narciarskich tras zjazdowych i biegowych – przez leśne dukty. Wojsko zainspirowało też (a to już w zgodzie przecież ze swoją naturą) budowę nie wojskowych, ale polowych strzelnic, na których kieleccy gimnazjaliści, z godnym podziwu uporem, dziurawili tarcze karabinowymi pociskami. Ukoronowaniem wszystkich, mniejszych, większych przedsięwzięć była jeszcze budowa sportowego stadionu i kompleksu pływackiego. O wymiarach, jak wtedy z charakterystycznym dla okresu międzywojennego, zacięciem mocarstwowym, mówiono z zupełnie nie uzasadnioną dumą – olimpijskich. Dwadzieścia pięć metrów szerokości, pięćdziesiąt długości. Akwen na osiem wytyczonych sosnowymi, elegancko wyprofilowanymi, nanizanymi na liny niczym koraliki czerwono – białymi, bojkami torów.

Koniec lat 50. XX wieku. Basen mały na Stadionie.
Fot. Jan Siudowski

Cały basen z plateau, słoneczną plażą, zgrabny drewniany pawilon klubowy z obowiązkowym, co się samo przez się rozumie, bufetem, otwarto w pierwszych dniach czerwca 1933 roku. Na uroczyste otwarcie obiektu przybyli tłumnie kielczanie, rzecz jasna, obojga płci i goście z samej stolicy. Z panem prezydentem Najjaśniejszej Rzeczypospolitej, Ignacym Mościckim, który jak wiemy do Kielc zaglądał on często. Tym razem był z biskupem polowym Wojska Polskiego, generałem Józefem Gawliną. Jednak obydwaj dygnitarze zbyt długo miejsca w leśnym, pięknie ozdobionym girlandami obiekcie, nie zagrzali. Pan prezydent gdzieś spieszył, a kościelny hierarcha nad szał sportu, ruch na świeżym powietrzu i plusk rozgarnianej mocnymi uderzeniami ramion wody, zdecydowanie przedkładał akurat zapach kadzidła. Toteż, po kilku kwadransach, wymianie zdawkowych opinii, nic nieznaczących rozmowach z oficerami i kieleckimi dygnitarzami, z wyraźną ulgą, odjechał automobilem w stronę centrum miasta. Jak się okazało na obiad do rezydencji kieleckiego ordynariusza Augustyna Łozińskiego.

Obiekty w południowej części Kielc stały się z miejsca ulubionymi terenami rekreacyjnymi.
Fot. archiwum

Obiekty w południowej części Kielc stały się z miejsca ulubionymi terenami rekreacyjnymi. Na Stadion jeżdżono nie tylko na pikniki i majówki. Życie między młodnikami kwitło przez okrągły rok. Od wiosny do wiosny. Tak też jest do dzisiaj. W prowincjonalnym mieście, każda zaadresowana do publiczności atrakcja posiada bowiem znaczenie towarzyskiego wydarzenia. A tutaj, już za miastem, ale przecież ledwo kilka kroków od granic administracyjnych Kielc, działo się wiele i zawsze.

Przede wszystkim były to wyścigi konne, na jednym z najlepiej zaprojektowanych i wyprofilowanych z maestrią torów hippicznych. O wyjątkowym naturalnym podłożu, z trybunami honorowymi, z zawodami gromadzącymi za każdym razem koni i jeźdźców z najbardziej prestiżowych polskich stadnin. Odbywały się też zawody bokserskie na ustawionych pod gołym niebem ringach. Przeplatały się one z meczami piłkarskich teamów. Dodatkowo, dzień w dzień, uczniowie z kieleckich szkół rywalizowali w turniejach strzeleckich czy innych zawodach sportowych.

Natomiast od czerwca do września, połowa Kielc spotykała się regularnie na trawnikach, plażach, obok niecki najlepszego, bo przez długie lata, jak wiemy, jedynego w całym mieście, basenu. Z kolei gdy spadł śnieg, organizowano regularnie konkursy skoków narciarskich, memoriały zjazdowców.

Pierwsza skocznia na Pierścienicy zbudowana była z drewnianych bali.
Fot. Jan Siudowski

Po wojnie wyszło, zgodnie zresztą z logiką nowych czasów, wszystko co przedwojenne stało się passe. Najpierw zrównane zostały z ziemią strzelnice, potem zaorano trasy narciarskie, zlikwidowano parcoursy, rozebrano do ostatniej belki drewnianą skocznię narciarską. Co prawda, po kilku latach, wybudowano nowy, wydawać by się mogło solidny, bo betonowy obiekt. I tak naprawdę, to nigdy nie ustalono kto, kiedy, i w którym miejscu popełnił błąd. Projektant Jerzy Muniak, czy brygady z przedsiębiorstwa, które przyjęło realizację zadania, w absolutnie nieznanej kieleckim budowlanym, technologii.

Lata 70. XX wieku.
Fot. Janusz Buczkowski
Lata 70. XX wieku. Kielce. Największa skocznia na terenach nizinnych.
Fot. Paweł Pierściński

Nową skocznię z paradą i pompą otwarto w styczniu siedemdziesiątego roku. Rozegrano choćby zawody, w których, zdaje się, nie wystartował ani jeden skoczek z regionu. Prym tej mroźnej niedzieli wiedli akurat, przywiezieni autokarem z Zakopanego, narciarze gwardyjskiej sekcji. Trudno jednak nie przyznać, iż były to loty na największej skoczni na terenach nizinnych. Tak wyznał z dumą do podstawionego przez reportera lokalnej rozgłośni polskiego radia, Czesława Kussala, przewodniczący Miejskiej Rady Narodowej, Jerzy Szmaidel.

Po tym pierwszym, inauguracyjnym konkursie, feralny i grożący skoczkom ciężkimi kontuzjami obiekt, został definitywnie zamknięty, jak się później okazało, na długie dekady. We wrześniu 2016 roku na stoku pojawiła się ekipa saperów. Nawiercono otwory strzałowe, odpalono podłożone ładunki i ażurowa konstrukcja kieleckiej skoczni runęła z hukiem na ziemię.

Z kolei letni basen przez całe powojenne dziesięciolecia, cieszył się niesłabnącym powodzeniem. Chociaż z czasem, leśne kąpielisko zaczęło tracić swoje znaczenie. Pływacy i miłośnicy pływania pluskali się w innych, wybudowanych w Kielcach, nieckach. W kameralnym basenie w osiedlu KSM i sportowym obiekcie spółdzielczego klubu „Tęcza” na Piaskach. Jednak przede wszystkim w pierwszej w mieście, krytej pływalni na Krakowskiej Rogatce.

Sezon na Stadionie zaczynał się co roku zaraz po przesileniu wiosennym, zawsze po 24 czerwca. Wtedy administracja odkręcała cztery zawory i za kilka godzin prostokątna betonowa niecka wypełniała się krystalicznie czystą wodą. Tą ze zlokalizowanych na Białogonie źródeł. Przed kasami ulokowanym w drewnianym, jeszcze przedwojennym, pawilonie, ustawiały się tasiemcowe kolejki. Naród poza slipami albo majtkami na zmianę, poza zwiniętymi w rulon ręcznikami, trzymał w torbach koce i wałówkę. Oczywiście na basenie, zaraz za głównym wejściem, znajdował się peesesowski bufet. Tyle, iż poza mdłą, landrynkową oranżadą i papierosami „giewont” albo „wrocławskimi”, nie oferował nic innego. Jak pamiętam, pani Lodzia, która rządziła za ladą, najpopularniejszych przecież w społeczeństwie „sportów”, w asortymencie nie posiadała.

Szczęśliwcy, którzy sforsowali wąskie przejście, rozkładali gdzie popadnie koce, walili się na płachty, natychmiast wyciągali z toreb i siatek to co przynieśli. Butelki z rabarbarowym kompotem i pszenne bułki z przekrojonym zgrabnie na dwie równe połówki kotletem mielonym. Menu pływaka – amatora uzupełniały jeszcze ze dwa świeże ogórki i jajka na twardo. Po obowiązkowym posiłku na dzień dobry, dzieciarnia z opętańczym wrzaskiem taplała się w wygrodzonym kąpielisku. W zimnej, aż do szczękania zębami, płytkiej wodzie. Najmodniejszy i najpopularniejszy styl pływacki, jaki obowiązywał w tym piekle, to absolutnie nie kraul, czy klasyczna żabka. Było to bezlitosne młócenie rękami lustra wody.

Ci, którzy jako tako opanowali trudną sztukę utrzymania się na powierzchni, korzystali z kąpieli w drugiej, dużej niecce. Równia pochyłego, wybetonowanego dna, wahała się w granicach od półtora do trzech metrów głębokości. Na samym krańcu kąpieliska sterczała wieża z której, z dwóch podestów, najbardziej odważni pływacy z wrzaskiem skakali do basenu. Z trzech albo z pięciu metrów. Od czasu do czasu, na betonowym podeście, pojawiał się śmiałek, który zanim zetknął się z lustrem wody, kręcił w powietrzu zapierające dech w piersiach salto.

Rok 1966.
Fot. Andrzej Borys – zbiory Adriana Wysockiego.

Jeden z brzegów basenu ozdobiła koszmarna, betonowa, pomazana olejną, zieloną farbą żaba. Z jej pyska strzelał mocny strumień, rozświetlanych przez promienie letniego słońca, kropel wody. Prawie cała publiczność, a na pewno najmłodsi amatorzy pływania, nad bezpieczeństwem których czuwało kilku ratowników z budzącymi zawsze niebywały szacunek i jeszcze większy podziw Jurkiem Kowalczewskim, Jaśkiem Bognackim, czy Gutkiem Czerskim, spędzała na kąpielisku całe dni. Od rana do zmroku. Do chwili, gdy na łące pojawiał się kulawy dozorca z ocynkowanym wiadrem na odpadki i brzozową miotłą na długim kiju. Z ociąganiem, niechętnie zwijano cały majdan. Pakowano torby, składano w kostkę koce, a z podgumowanych materacy, gumowych kół ratunkowych, spuszczano powietrze. Na mokre majtki wciągano spodnie, zakładano wypłowiałe na słońcu koszulki.

Cały ten tłum wlókł się przez zagajnik obok glinianki w stronę Kadzielni, ulicą Marchlewskiego, do centrum. Ci, którzy na basen docierali z odległych osiedli, tłoczyli się na przystanku „4”. Ze Stadionu kursowała ona przecież prosto na plac przy dworcu kolejowym. Wieczorem, jednego dnia dusznym, innego chłodnym, kończył się dzień. Zmartwienia nie było, przecież jutro wszystko zaczynało się od początku. Od kolejki przed kasą, wrzasku, skoku na obydwie nogi w głęboką, turkusową kipiel.

Pierwsze lata nowego wieku. I tedy, jak pamiętamy przecież, nadszedł koniec. Basen na Stadionie przestał istnieć.
Fot. archiwum autora

Więcej tekstów Ryszarda Biskupa na www.2tk.pl w zakładce „Spacerkiem po mieście”.

Idź do oryginalnego materiału