Z Dortmundu do Suchego Boru na rowerze z okazji „60-tki”

opowiecie.info 2 miesięcy temu

Niemal tysiąc przejechanych kilometrów, kilkadziesiąt godzin spędzonych na rowerze, czasem w upale, czasem w deszczu. Trzej koledzy z lat szkolnych swoje 60-te urodziny postanowili uczcić w wyjątkowy sposób. Na dwóch kółkach wybrali się z niemieckiego Dortmundu do rodzinnego Suchego Boru.

Marek Keler, Richard Maly i Gerhard Klimek, rocznik 1964, znają się, jak podkreślają, „od zawsze”. Dzieciństwo spędzili w Suchym Borze. Razem chodzili do szkoły. Pod koniec lat 80-tych wyjechali do Niemiec. Tam mieszkają do dziś. Dzielą ich dziesiątki kilometrów, widują się kilka razy w ciągu roku. Czasem zdarza im się spotkać w Polsce, kiedy zjeżdżają się do swoich rodzin.

– Jesteśmy aktywni zawodowo, więc tego czasu w podróże nie mamy zbyt dużo. Dziesięć lat temu, z okazji naszych pięćdziesiątych urodzin wpadliśmy na pomysł zorganizowania takiej rowerowej wycieczki w rodzinne strony. Udało nam się to i już wtedy powiedzieliśmy sobie, iż na sześćdziesiątkę musimy to powtórzyć – mówi Marek Keler.

Jak postanowili, tak zrobili. W tym roku ponownie pokonali dystans 984 kilometrów dzielący Dortmund i Suchy Bór. Podróż zajęła im dziewięć dni.

– Za pierwszym razem trasa była trochę inna, tym razem wydłużyliśmy o jeden dzień. Wzięliśmy to sobie „na spokojnie”. Codziennie pokonywaliśmy ponad sto kilometrów. Robiliśmy sobie przerwy na kawę, czy jakiś posiłek. Na rowerze każdego dnia spędzaliśmy od sześciu do ośmiu godzin. Wszystko zależało od tego, jaką drogą jechaliśmy – czy to była ścieżka rowerowa, czy droga leśna czy jezdnia. Było sporo górek, a więc dużo podjazdów. Do tego mieliśmy też obciążenie w postaci dwudziestokilogramowego bagażu. Spore znaczenie miały też warunki pogodowe – kierunek wiatru, temperatura, deszcz. Jednego dnia cały dzień jechaliśmy w deszczu, ostatnie dni termometry pokazywały 38 stopni w słońcu, więc warunki były zróżnicowane – opowiada Keler.

Po drodze zdarzyły się i upadki, i lekkie otarcia na skórze, siniaki, a choćby przebita opona. Jak zgodnie podkreślają, to wszystko wliczyć trzeba w ryzyko takiej podróży.

– Po tych ośmiu godzinach jazdy na rowerze mięśnie dają o sobie znać, tyłek boli. Na to wszystko są jednak sposoby. Mieliśmy odpowiednie spodenki z wkładem, maści. Trzeba sobie radzić – mówi Richard Maly.

– Ustalając trasę korzystaliśmy ze specjalnej aplikacji, która prowadziła nas najkrótszymi, niezbyt ruchliwymi odcinkami. Ścieżki i drogi są w dobrym stanie, sporo jest punktów noclegowych. Zarówno ja, jak i Richard mamy elektryczne rowery, Marek jechał bez wspomagania – dodaje Gerhard Klimek.

– Nie chciałem wierzyć, iż to wyjdzie, a jednak udało się. Jazda na rowerze, to najlepszy sposób, żeby głowa odpoczęła, taki aktywny czas na świeżym powietrzu – mówi Keler.

Najbliższe kilka dni panowie spędzają w rodzinnych stronach. W drogę powrotną rowery pakują do samochodowych bagażników. Jednak już teraz zastanawiają się, czy na kolejną taką trasę nie ruszyć wcześniej, niż za kolejnych dziesięć lat.

Idź do oryginalnego materiału