
Drzwi od stodoły zaskrzypiały jękliwie, przypominając raczej piekielne wołanie o pomoc, aniżeli płacz spróchniałych, drewnianych skrzydeł tego przybytku. Ten relikt dawnych czasów straszył w tym miejscu niejednego, przypadkiem zabłąkanego turystę, jednocześnie dając mu schronienie w przypadku niespodziewanej nawałnicy, o którą nie tak trudno na bezdrożach Bieszczadzkiego Parku Narodowego.
Kobieta z rozwichrzonymi, bujnymi lokami szeptała do siebie niecenzuralne słowa, ganiąc się za swoją głupotę i lekkomyślność, przez które zboczyła z turystycznego szlaku. Szła, potykając się o ledwo już widoczne w wieczornej pomroce, wystające korzenie drzew i inne nierówności, wyżłobione niedawną ulewą, która przetoczyła się w ostatni piątek w tym rejonie. Wyciągnęła z mocno przylegających do ciała spodni komórkę i zaklęła, widząc ostatnią kreskę baterii, która lada moment mogła paść. Spojrzała raz jeszcze i z westchnieniem schowała to cudo cywilizacji, które nijak się sprawdzało w miejscach, gdzie nie było słupów telefonii komórkowej, albo gdzie nierówności terenu, rozpadliny czy wzniesienia, nie pozwalały na złapanie zasięgu, a tych w Bieszczadach nie brakowało.
Stodoła majaczyła w oddali, wzbudzając w niej mimowolny dreszcz, który pokrył jej ciało gęsią skórką, a włosy samorzutnie uniosły się dziwnym przeczuciem nadchodzącego nieszczęścia. Z każdym krokiem, który ją przybliżał do tego miejsca, odnosiła dwa sprzeczne uczucia. Jedno przyciągało ją hipnotyzująco, nie pozwalając zawrócić, drugie wręcz krzyczało, by uciekała. Nie mogła jednak pozwolić na to, aby lęk, podszyty wyobraźnią, okazał się silniejszy od zdrowego rozsądku.
Stanęła przed lekko uchylonymi drzwiami, które prawdopodobnie pamiętały jeszcze czasy przedwojenne i nasłuchiwała. Wewnątrz panowała absolutna cisza, a wokół panoszył się mrok. Słońce już dawno schowało się za strzelistymi czubkami świerków, więc nie było szansy, by przez szpary między deskami wpadło jakieś światło. Kobieta nie chciała świecić latarki. Nic bardziej jej nie przerażało niż smuga światła padająca na dziwnie wyglądające przedmioty. Wówczas wyobraźnia podsuwała jej sceny niczym z filmów grozy. O, nie! Już wolała przyzwyczaić wzrok do panującej ciemności i po omacku wybadać teren. Posuwała stopami po klepisku, by nie stanąć na jakichś zardzewiałych widłach, na których mogłaby sobie przebić stopę.
W stodole czuć było unoszący się kurz i niemal mogła usłyszeć tupot pajęczych odnóży w drodze między jedną a drugą siecią. Ta cisza ją niepokoiła, wręcz przerażała. Nie mogła zrozumieć, jakie licho ją nakłoniło do tego, by razem z Jurkiem i ekipą wybrać się na wypad, na który wyjątkowo tym razem nie miała zbytniej ochoty. Jej kłótnia z chłopakiem nie miała większego sensu, ale dla zasady strzeliła focha, i by mu utrzeć nosa, oddaliła się od przyjaciół. Teraz stała w tym miejscu dygocąc z zimna i strachu. Nie wiedziała, co powoduje u niej silniejsze drgawki. W kącie po lewej stronie leżała kupka słomy zostawionej nie wiadomo po co. Może dla takich wędrowców, jakim była ona? W pierwszej chwili pomyślała, iż to dodatkowa warstwa, która będzie izolowała ją od zimnego klepiska, w następnej uświadomiła sobie, ile różnego rodzaju robactwa może tam się gnieździć. Niemal poczuła, jak owe stworzonka pełzają po jej ciele i z obrzydzeniem wzdrygnęła się, a jej ciało pokryła gęsia skórka. Na myśl przyszła jej seria horrorów pod jakże adekwatnym tytułem „Gęsia skórka”.
Nie miała jednak wyjścia. Tutaj zagrażała jej jedynie chora fantazja, gdy tymczasem na zewnątrz mógł się przyplątać jakiś misiek czy wilk, a tego chciała uniknąć za wszelką cenę. Przyparła więc drzwi, które wydały przeraźliwy jęk i udała się pod ścianę, gdzie nie było starej słomy, ale klepisko. Dobrze, iż miała przy sobie śpiwór i karimatę, trochę wody i niedojedzoną kanapkę. Grzebiąc głębiej w plecaku, znalazła też kilka cukierków i dwa wafelki, które były w opłakanym stanie, ale gdy głód ściśnie żołądek to i takie okruchy się przydadzą.
Rozłożona karimata nie dawała jej wystarczającej miękkości w śpiworze. Niemal cała wsunęła się do środka, myśląc, iż w ten sposób szybciej zaśnie. Nic bardziej mylnego. Gdy tylko zamykała oczy, ciszę stodoły zaburzało bicie jej serca. Gdy otwierała powieki, przytłaczająca cisza wbijała się niemal sztyletem w jej bębenki. Musiała się nad czymś skupić, a to nie było takie łatwe. Gdyby chociaż ta cholerna komórka była naładowana! Co robić, kiedy nie ma łączności ze światem? Z cywilizacją?
Czuła, jak mimo wszystko zmęczenie bierze górę nad jej upiornymi myślami, podsuwającymi dziwne sceny z zombi w roli głównej, dzikimi, krwiożerczymi zwierzętami brutalnie wydzierającymi jej śpiące ciało ze śpiwora. Powoli odpływała, a rzeczywistość zaczynała mieszać się z sennymi majakami. Już po chwili jej mózg wypełnił się wspomnieniami związanymi z jej chłopakiem i satysfakcjonującą wizją rozpaczy związaną z jej nieobecnością w obozowisku.
* * *
Co chwilę jakaś szczapa wpadała w ognisko, powodując miniaturowe wybuchy iskier. Drewna płonęły żywym ogniem, dając ciepło i światło. Mogło być tak pięknie, gdyby nie to, iż Agnieszka wywołała burzę w szklance wody i tak naprawdę nie miał pojęcia o co? Ich rozmowa co do wspólnej przyszłości była, jak wiele innych, ale tym razem coś poszło nie tak. Może to, iż powiedział, iż dla niego najważniejsza na chwilę obecną jest kariera i stabilizacja finansowa nim będzie chciał założyć rodzinę? Tylko, iż o tym rozmawiali już wcześniej. Agnieszka nagle uniosła się dziwną dumą stwierdzając, iż ona nie będzie czekała, aż on się wystarczająco ustabilizuje i skoro ma takie podejście do życia, do ich związku, to ona musi się zastanowić, czy w ogóle chce z nim być.
– Zachowujesz się, jak cholerna małolata, która nie wie czego chce – powiedział podniesionym głosem i to zdanie rozjątrzyło dziewczynę do tego stopnia, iż w niecenzurowalnych słowach kazała mu spadać, po czym oddaliła się między drzewa.
Do głowy by mu nie przyszło, iż pójdzie nie wiadomo gdzie! Dopiero po pół godzinie Celina zapytała go o przyjaciółkę i się zreflektował, iż nie idzie za nimi. Zatrzymali się, wołali ją, ale odpowiadała głucha cisza.
– Jak mogłeś pozwolić jej odejść? – zapytała z wyrzutem Celina
– Pokłóciliśmy się. – Jurek bezradnie rozłożył ręce w geście niewinności.
– I co z tego? Nie zauważyłeś, iż nie idzie za tobą?
– W las poszła. Wiesz jaka jest, jak strzeli focha, to musi jej przejść. Byłem pewien, iż idzie równo z nami, tylko się po krzakach kryje.
– Ku*wa, jak dzieci! – Celina pokręciła głową w geście dezaprobaty.
– Myślisz, iż zawróciła? – zapytał Jurek, a wewnątrz czuł, jak cały dygocze. Samotne włóczenie się po szlakach w Bieszczadach może nie należy do najbardziej niebezpiecznych, ale bez opowiedzenia się grupie co do swoich zamiarów, wprowadzało potężne poczucie niepewności. Bo niby co teraz mieli zrobić? Zawrócić, by się upewnić, iż dotarła do noclegu, czy iść w obranym kierunku wierząc, iż spotkają ją u celu wędrówki? A jeżeli jej tam nie będzie, to co zrobią? Na nocleg nie zdążą wrócić, a gdzie niby mają jej szukać?
Mężczyzna czuł, iż wewnątrz cały się gotuje ze złości. Co za nieodpowiedzialny babsztyl! Mimo, iż była jego kobietą, nie przebierał w niecenzuralnych myślach.
– Dobra, Jurek, nie wkurzaj się. Będzie dobrze. – Cecylia chyba widziała, co się z nim dzieje. – Dojdziemy do zaplanowanego obozowiska i zobaczymy co dalej. Mam nadzieję, iż dojdzie.
– Ja też. – Odpowiedział nie patrząc dziewczynie w oczy.
* * *
Obudziła się, ale nie otworzyła oczu. Była cała spocona. Nierówność ziemi, na której leżała sprawiła, iż śpiąc, zsunęła się na dno śpiwora, niknąc w nim w całości. Nagły niepokój, jakieś przeczucie, jednym słowem coś, czego nie mogła nazwać, nakazywał jej się nie ruszać. choćby oddech starała się spłycić, tak, by nie przeszkadzał jej w nasłuchiwaniu.
Gdzieś z tyłu, za plecami, na zewnątrz stodoły panował ruch, którego nie była w stanie określić. Ni to szuranie nogami, ni łamanie gałęzi. Wsłuchiwała się ze wszystkich sił, coraz bardziej poddając się lękowi.
– Nie chcę umierać – pomyślała z przerażeniem, nie znając źródła zagrożenia. Starała się uspokoić, tłumacząc sobie, iż to pewnie jeleń albo dzik wyszedł na nocny żer, a jej nic nie grozi, bo jest wewnątrz stodoły. Powinna dziękować Bogu, iż nie śpi teraz gdzieś tam, w krzakach. To by dopiero strachu się najadła!
Już dłużej nie mogła wytrzymać duchoty panującej w śpiworze, więc delikatnie, tak na wszelki wypadek, by się nie zdradzić obecnością, zaparła się stopami o deski ściany i podsunęła ku górze. Z ulgą złapała głębszy oddech i powoli go wypuściła z płuc. Panowała zupełna ciemność. Sama nie wiedziała, czy woli mieć otwarte, czy zamknięte oczy. Chyba to drugie, bo wówczas mogła sobie coś wyobrażać, a z otwartymi przerażająca rzeczywistość zdecydowanie dominowała.
W pewnej chwili usłyszała pomruk. Zamarła. Poczuła jednak ulgę, uświadamiając sobie, iż to burza, która gdzieś z daleka daje o sobie znać. Na dach stodoły zaczęły spadać pierwsze krople późnowiosennego deszczu, przeradzając się z każdą minutą w kaskadę spadającej wody. Jakaś zabłąkana kropla znalazła sobie ujście w poszyciu dachu i z impetem spadła prosto na jej czoło, sprawiając, iż wyskoczyła ze swojego posłania, jak oparzona.
– Niech to szlag! – zaklęła mimowolnie. Już nie bacząc na wcześniej słyszane z zewnątrz odgłosy, gniewnie uniosła śpiwór i karimatę i odsunęła się z miejsca, gdzie deszczówka znalazła sobie ujście. Słyszała rozbryzgującą się o ziemię wodę. Nagła błyskawica rozdarła niebo, wpuszczając do stodoły nieco światła, dzięki czemu dziewczyna odnalazła adekwatny kierunek i już po chwili mościła się na sianie, którym wcześniej pogardziła. Miała tylko nadzieję, iż tutaj deszcz nie zacznie padać przez kolejną dziurę w dachu.
Niestety, wybiła się ze snu. Weszła z powrotem do śpiwora zgrabnie się nim okręcając, podkuliła nogi i odwróciła się tak, by po chwili siedzieć oparta o nierówne deski. Westchnęła. W tych warunkach nie było mowy, by zmrużyła oczy. Na zewnątrz zaczęła szaleć burza. Teraz to nie były już pomruki, a regularne grzmoty odbijające się echem między górami, by znaleźć wyciszenie w leśnych zagajnikach. Za każdym razem, kiedy niebo rozcinały kolejne pioruny, odliczała w myślach, by stwierdzić czy epicentrum burzy zbliża się do niej. Niestety, po każdym kolejnym grzmocie odstęp czasowy od błysku pioruna się skracał. Skulona, położyła się pod ścianą i zasłoniła dłońmi uszy. Nie chciała tego słyszeć, czuć, nie chciała tutaj być! Bała się.
Gdy kolejna błyskawica rozświetliła pomieszczenie, jej wzrok padł na przeciwległą ścianę. I to był błąd! Ktoś tam był! Zamarła. Czuła, jak ze strachu sztywnieje jej całe ciało, jak nie może się ruszyć. Wpatrywała się w ciemność, nie mogąc oderwać wzroku od tego, co jej się ukazało. Była niemal pewna, iż tam stał mężczyzna o bliżej nieokreślonym wieku i dziwnie wykrzywionej twarzy. Serce biło jej niczym dzwon Zygmunta. Wiedziała, iż mężczyzna wie o jej obecności tutaj. Musiał być od samego początku i czekać na adekwatny moment. Nie zaatakował jej, kiedy spała, ale jakie to ma znaczenie? Czekał na odpowiednią chwilę. Powtórny piorun nieco rozświetlił przestrzeń między nią a nieznajomym. Człowiek się nie ruszał. Patrzył na nią, co do tego nie miała wątpliwości, choć błyskawica ukazała jego twarz tylko na krótką chwilę, po czym ponownie okryła ich ciemność. Zaczęła w myślach mówić „Ojcze nasz, który jesteś w niebie…”. Ze strachu język się plątał, nie pamiętała dokładnie słów, które niezbyt często powtarzała. A mężczyzna stał, bez ruchu, z lekko odsłoniętą klatką, którą dostrzegła przy kolejnym niebiańskim świetle. Jego ciało miało liczne bruzdy, na których widniała krew. Czuła, iż jeszcze chwilę a zemdleje…
* * *
Nawałnica przybierała na sile, grzmoty raz po raz rozbrzmiewały, rozświetlane błyskawicami a dla niej czas się zatrzymał. Czuła jedynie przyspieszone bicie serca, które niemal zagłuszało to, co działo się na zewnątrz. Czekała na… Sama nie wiedziała na co.
– No zabij mnie! Zabij! – Usłyszała swój przeraźliwy krzyk, który wydarł się z jej gardła. Był w nim przerażający strach i złość, i nadzieja, iż jednak nic się jej nie stanie.
– Ty cholerny zboku, na co czekasz!!! – Jej krzyk przeobraził się w szloch, nad którym już nie mogła zapanować. Zakryła oczy dłońmi, jakby to w czymkolwiek mogło jej pomóc i czekała. Ciągle czekała, na to, co ma nastąpić, a co się nie wydarzało. Prócz szumu deszczu, drżenia dachówek od grzmotów, szelestu liści i stukotu gałęzi w lesie niczego więcej, jej natężony do granic możliwości słuch, nie mógł wyłapać.
Powoli dochodziło do niej, iż coś jest nie tak, jak sobie to wyobrażała, iż wyobraźnia znowu spłatała jej psikusa, iż pozwoliła lękowi zawładnąć jej ciałem i zdrowym rozsądkiem. Opuściła dłonie i siłą woli otworzyła oczy, by wpatrzeć się w to, co ją tak bardzo przerażało. Jeszcze nie dowierzała, iż nic się nie dzieje, jeszcze lęk dławił jej krtań i skracał oddech, gdy wstała, by zrobić pierwszy krok w kierunku owej postaci, która znowu utonęła w ciemnościach stodoły. Czuła, iż nogi ma jak z ołowiu. Czuła, iż ciało dziwnie zesztywniało, ale posuwała się w kierunku źródła swego przerażenia. W końcu była na tyle blisko, by znowu dojrzeć zarys męskiej sylwetki. Był mniej więcej jej wzrostu, ale nie mogła dostrzec szczegółów.
Zrobiła jeszcze dwa kroki, gdy kolejna zabłąkana błyskawica przecięła bieszczadzkie niebo, tym samym dając więcej światła. Agnieszka stanęła jak wryta, zakrywając dłonią usta. Zrobiła to jednak nie z przerażenia, a z niedowierzania. Podeszła jeszcze bliżej i trzęsącą się dłonią dotknęła twarzy przed sobą. Twarzy umęczonej, pokrytej bliznami, zimnej. Głowę miał pochyloną lekko w prawą stronę, ale jego zimne oczy patrzyły na kobietę wymownie, jakby chciały sięgnąć głębiej, do jej duszy, w której w ostatnim czasie tyle rzeczy się nagromadziło…
Pod Agnieszką, z której cały stres odpłynął w jednej sekundzie, nogi ugięły się i osunęła się wzdłuż tego zimnego ciała, wydobytego z drewna przez nieznanego rzeźbiarza. Oparła głowę o łydki zawieszonego na krzyżu mężczyzny i zaczęła płakać. Tym razem było to łkanie pełne niedowierzania, ale i radości. Łkanie, które oczyszczało. Razem z odchodzącą nawałnicą odeszła i jej niemoc. Agnieszka podniosła się i zrobiła kilka kroków, by otworzyć na oścież drzwi stodoły. W oddali słychać było pomruki oddalającej się burzy, jeszcze tylko pojedyncze krople spadały tu i ówdzie z głośnym plaśnięciem. Rześkie i chłodne powietrze otuliło szczelnie dziewczynę, której ciało było rozpalone od zaduchu stodoły i emocji, które w niej się namnożyły. Oparła się o futrynę i spojrzała w niebo; nie było już chmur, a jedynie tu i ówdzie, rozrzucone gwiazdy, którym naprawdę było wszystko jedno, co się dzieje na ziemi.
Nie wiedzieć czemu, ale z czeluści jej pamięci wydobył się cytat Kantego: „Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie”[1]. Wzdrygnęła się, nie mogąc zrozumieć, co owo zdanie ma wspólnego z tym, czego przed chwilą doświadczyła…
Małgorzata Matwij
Małgorzata Matwij jest autorką pięciu książek o tematyce kobiecej (m.in. „Madame Blanche”, „W sieci kłamstwa”, „Wadliwy gen”). Pisze o kobietach i dla kobiet, analizując złożoność kobiecego umysłu, zatapiając się w pragnieniach i marzeniach swoich rówieśniczek. W 2024 r. otrzymała nagrodę Złotego Pióra za powieść „Wadliwy gen”, przyznawaną przez Związek Literatów Polskich oddział w Rzeszowie. Jest członkiem Regionalnego Stowarzyszenia Twórców Kultury w Rzeszowie, współorganizatorką wydarzeń literackich pn. „Romans z literaturą” oraz podcastów „O literaturze. Podkarpackie pisarki”. Kocha podróże i przestrzeń, ponad wszystko ceni sobie wolność, szczególnie tę osobistą oraz prawo do dokonywania własnych wyborów. Niedawno ukazał się jej pierwszy tomik poezji pt. „Po drugiej stronie lustra”. www.matwij.pl
[1]Immanuel Kant (1724–1804) – niemiecki filozof