Każdy z nas ma taką jedną ciotkę. A choćby jeżeli wasi rodzice nie mieli rodzeństwa, to po prostu jakąś krewną: taką, której zbliżony wiek trudno określić, nie wiadomo adekwatnie, jakie ma relacje z resztą rodziny, a i tak pojawia się przy każdej możliwej okazji na uroczystościach. Czy to z nudów, wścibstwa, ciekawości – nie sposób określić. Moja ma na imię się Bożenka. A przynajmniej tak przyjmijmy, ze względu na niesnaski rodzinne (to ich kolejna cecha wspólna).
Bożenka w okresie jesiennym pogrąża się w dziwnym, zaskakująco refleksyjnym nastroju. Może to mieć związek ze świętami na początku listopada. Wtedy, z namysłem wpatrując się w nagrobek przed sobą, zdarza się jej rzucić: „zaraz listopad zleci, adwent, później Boże Narodzenie i znów będzie Nowy Rok”. Nic dziwnego, iż tak gada, bo nie ma lepszego czasu w pomyślenie o pewnym cyklu, w rytm którego upływa nam życie.
Mobilizacja
Styczeń to specyficzny czas. Ogólne rozleniwienie poświąteczne przyćmiewa powszechna mobilizacja. Każdemu spieszy się, by zrealizować nowe postanowienia. Bo jak nie teraz, to kiedy? W końcu nowy rok, nowy ja! Nagle tłumy oblegają siłownie, z półek ubywa mniej wyrobów tytoniowych, a jeszcze inni porzucają dotychczasowy jadłospis na rzecz zdrowszego menu. Postanowienia te, wbrew pozorom, mają taką zaletę, iż rzadko kto jest z nich później rozliczany. Prócz tego nie ma z nich zbyt wiele pożytku. Zrozumiałe po jakimś czasie staje się, iż lepiej jednak zacząć od poniedziałku albo kolejnego miesiąca. Że na to wszystko to tak naprawdę czasu brakuje, iż pogoda nie zachęca do wyściubiania nosa z domu, nie mówiąc o dalszych poświęceniach.
Luty wcale nie polepsza sytuacji. Siedzi się przy oknie, popija ciepły napój, odliczając w duchu dni do wiosny (choć ta w marcu będzie jedynie na papierze). Człowiek załamuje ręce, bo znowu auto trzeba odśnieżyć, jeszcze raz zima zaskoczyła drogowców, a na dodatek gdzieś w powietrzu unosi się jakieś choróbsko i należy wydać na leki. Jakby tego było mało, to na dobitkę trzeba jeszcze posypać głowę popiołem. Okres oczekiwania umila już tylko wcinanie pączków, aż brzuch boli, ale przecież nie odmówi się, kiedy częstują.
Nadzieja
Wraz z wiosną, tak bardzo oczekiwaną, budzą się głęboko uśpione spory przy wielkanocnym stole. Jest to takie Boże Narodzenie, ale w mniejszej skali, z mniej smaczną oprawą. Na stole ląduje zawartość święconki, a każdy daje upust temu, co zalegało mu w głowie przez ostatnie miesiące. Gdzieś tam słychać wymianę zdań na temat polityki, niektórzy zachwalają białą, tłustą kiełbasę, a ktoś rozłożył się przed telewizorem i ogląda „Znachora”. Pogoda mogłaby być co prawda lepsza, ale każdy już i tak przerzucił się na lżejszą kurtkę, jakby był to jakiś konieczny obrządek, by wygonić zza chmur słońce.
Jest ono jednak tak kapryśne, iż jeszcze w majówkę trwa ogólnopolska konsternacja, czy będzie szansa na „gryllka”. Kiełbasa gra na bis, zapijana piwem z przeceny (12 + 12 w końcu, tylko idiota by nie skorzystał). Od tego momentu w narodzie budzą się myśli o wakacjach. Turcja? Nie, tam się już było. A może Czechy? Niby fajnie, ale oni to tam choćby morza nie mają. A co z Włochami? Nie no, euro to nie na naszą kieszeń.
Ostatecznie trafia na coś nie dość, iż drogiego, to w dodatku z kapryśną pogodą. Dobrze myślicie – tłumy udają się nad Bałtyk. Smażalnie ryb, budki z goframi i lodami święcą triumfy. Oficjalnie rozpoczyna się sezon paragonów grozy, bo przecież dziecku nie odmówi się smakołyków w wakacje. Na plażach trwa dzikie zawłaszczanie terenu parawanami, tłumów nie ma jedynie w zakątku Chałup rozsławionym przez Wodeckiego.
Zobojętnienie
I co dalej? Złota jesień, która tak naprawdę trwa zaledwie parę dni, bo prędko z niej robi się zwyczajna plucha. Dzieci idą do szkół, za oknem zaczyna się coraz szybciej ściemniać. Człowiek wraca do domu i nie ma pojęcia, czy jest środek nocy czy jeszcze czas przed wieczorynką. Jeszcze więcej zamieszania wzbudza zmiana czasu w zimowy. Nie wszyscy są na nią przygotowani, choć zdarza się co roku.
W telewizorach na pełnym ekranie brylują reklamy leków na przeziębienie. Każdy staje się smarkaty, pociągający i charczą jeden przez drugiego. Marazm otula naród. Pierwsi zaczynają już tęsknić za latem, gdy temperatura spada. Ostatni czynią to dopiero po otrzymaniu rachunku za ogrzewanie. Dobijać zaczyna sterta naczyń w zlewie, ciągłe pranie i składanie ubrań. Słowem: zawsze pod górę. Człowiek robi się szybciej zmęczony, chociaż robi tyle, co zawsze, a adekwatnie to choćby jeszcze mniej. Motywacja zaczyna spadać razem z liśćmi.
Frustracja
W międzyczasie pojawia się umilanie sobie chwil w przepełnionych autobusach, zawalonych paletami sklepach i obserwowaniu toczących się wojenek. Bo choćby jak w polityce nie ma walki o to, czyja racja jest „najmojsza”, to otwarty spór toczą ze sobą supermarkety. A o ile nie, to czas wypełnia po brzegi wojna z sąsiadem o zieleńszą trawę, czystsze okna na święta czy lepszy samochód zajeżdżający pod ganek domu (bo to na pewno zasługa lewych interesów).
I nim się człowiek obróci, na samym już końcu, w listopadzie ponownie natrafia na Bożenkę oraz jej posępny nastrój. Od tej istoty, przypominającej dobitnie o upływie czasu, nie sposób czmychnąć. Bo nie ma ucieczki od Bożenki, jak tylko w inną Bożenkę. Bo choćby jak nie spotkasz się z nią, to doścignie cię przez telefon. Jak elektronikę wyrzucisz przez okno, to swoje pozdrowienie przekaże za pośrednictwem bliskich. A jak już pomyślisz, iż ostatecznie się od niej uwolniłeś, to tylko i wyłącznie dlatego, iż samemu się nią stałeś. Teraz to twoja rola, by raz do roku, w okolicach dnia Wszystkich Świętych, zarzucić dobrze znaną frazą: „zaraz listopad zleci, adwent, później Boże Narodzenie i znów będzie Nowy Rok”…