Dzwonniczka z Pietnej, czyli dziesięć tysięcy modlitw na Anioł Pański

5 godzin temu

Prowadzony internetową mapą pod kaplicę św. Jadwigi – wystarczy do przeglądarki wpisać Heilige Hedwig Pietna – reporter „O!Polskiej” przyjeżdża na 1 sierpnia kilka minut przed południem. Nie ma wątpliwości, iż jest na adekwatnym miejscu. Kaplica pozostało zamknięta na klucz, ale w jej sąsiedztwie stoi figura jej patronki, św. Jadwigi Śląskiej. choćby jeżeli ktoś nie poznałby jej po trzymanych w ręku atrybutach, na tabliczce u stóp świętej znajdzie jej niemieckie imię i daty 1943-1993.

Punktualnie o 12.00

Na sąsiadującej z kaplicą nieodległej tabliczce przybysz może przeczytać, iż można ją zwiedzać codziennie. O dwunastej. Napis nie kłamie. Trzy minuty przed południem w przyległej uliczce pojawia się Krystyna Wiencek. Witamy się uśmiechami, ale dłuższą wymianę grzeczności i rozmowę trzeba na razie odłożyć na później. Czasu zostało akurat tyle, żeby przekręcić klucz w zamku i otworzyć drzwi. Wchodzimy do środka. Kapliczka jest nieduża. Sznur dzwonu posztukowany kawałkiem ogrodowego węża, żeby łatwiej było trzymać go w ręce, wisi blisko drzwi.

– Ten sznur co roku się przecierał – tłumaczy pani Krystyna. – W końcu syn dołożył tam jakieś dziesięć lat temu kawałek tego szlauchu i teraz jest o wiele łatwiej dzwonić.

Pani Krystyna chwyta za sznur i punktualnie o 12.00 w świat płyną dość przenikliwe dźwięki niedużego, ale głośnego dzwonu. Dzwonniczka nie poprzestaje na ciągnięciu za sznur. Poruszające się usta wskazują, iż odmawia w tym czasie modlitwę Anioł Pański. To nie tylko wyraz jej pobożności. Także pragmatyzmu. Bo bez odliczania czasu w zegarku pani Krystyna ma pewność, iż jej dzwonienie każdego dnia trwa tak samo długo. Bo i tekst modlitwy się nie zmienia.

– Pochodzę z miejscowości Grocholub – opowiada pani Wiencek. – Do Pietnej przybyłam w 1970 roku. Wtedy miałam 30 lat. Od 1998 roku dzwonię tutaj na południową modlitwę. Czas leci szybko. Ani się obejrzałam i mam tych lat osiemdziesiąt pięć.

Krystyna Wiencek – dzwonniczka z Pietnej. Fot. KOG

Dwadzieścia siedem lat to – licząc zgrubnie – blisko 10 tysięcy dni. Pani Krystyna potrafi wyliczyć nieliczne z nich, gdy jej w południe w kaplicy nie było. Bo przeszkodziła choroba albo pilny rodzinny wyjazd. Ale zasadniczo była tu zawsze. Do tego stopnia jej południowy dzwon wrósł w tutejszy krajobraz i świat, iż jeżeli stan zdrowia nie pozwala jej być w kaplicy jeden czy dwa dni, troskliwe sąsiadki przychodzą sprawdzić, czy nie stało się jej nic złego.

Dłuższą przerwę w swojej służbie miała tylko raz. Po przebytym zawale serca lekarz radził, by pani Krystyna oszczędziła sobie podnoszenia rąk i wysiłku związanego z dzwonieniem.

– Żeby dzwon się odezwał, trzeba trochę siły przyłożyć – przyznaje. – Posłuchałam go i przez miesiąc nie przychodziłam do kaplicy. Ale potem postanowiłam, iż jednak spróbuję. Bo to przecież jest ważne. Zaryzykowałam i udało się. To było w 2011 roku. A ja do dzisiaj dzwonię i wciąż żyję.

Pytana, dlaczego przez ponad ćwierć wieku nie porzuciła tego dobrowolnego zobowiązania, odpowiada tyleż prosto, co przejmująco: To trzeba chcieć. To jest obowiązek, przywiązanie i służba. Ale to jest też radość. Jak mnie kiedyś braknie, to myślę, iż ten dzwon zamilknie. W okolicznych miejscowościach też są kapliczki, ale dzwoni się już tylko u nas, w Pietnej.

Dzwonniczka z Pietnej – mama dzwoniła przez 30 lat

To przywiązanie do dzwonienia i do modlitwy Anioł Pański pani Krystyna wyssała z mlekiem matki. Dosłownie.

– Moja mama pochodziła z Błażejowic koło Głogówka – opowiada. – Przez trzydzieści lat dzwoniła w miejscowości Grocholub, gdzie mieszkaliśmy. Dokładnie pół życia, bo przeżyła zaledwie sześćdziesiąt lat. Kiedy zmarła, podjęłam jej służbę. Miałam wtedy zaledwie 22 lata. Przez osiem lat dzwoniłam w Grocholubiu. Ale potem przeniosłam się tu, do Pietnej. I kiedy okazało się, iż jest taka potrzeba, podjęłam jeszcze raz tę przejętą od mamy tradycję. I ona trwa już 27 lat. A dzwon w Grocholubiu zamilkł już dawno. Po moim wyjeździe ktoś się tego obowiązku podjął, ale zapału i możliwości wystarczyło tylko na pół roku.

Zwyczajnie pani Krystyna przychodzi na dzwonienie sama. Jej dom jest w prostej linii tak blisko, iż widzimy go, stojąc przed kaplicą. Wydaje się o rzut kamieniem. Ale drogi jest więcej, bo trzeba iść okrężną drogą.

– Najtrudniej jest zimą – opowiada. – Biorę wtedy ze sobą miotłę, bo płytki przed kaplicą są śliskie. Trzeba je najpierw omieść ze śniegu, dopiero potem mogę otworzyć drzwi. Zrobił je zresztą mój teść.

Na spotkaniu z dziennikarzem pani Krystynie towarzyszy wnuczka, Karolina Król-Majer. Mieszka w Łowkowicach, ale dobry kontakt z babcią ma stale. A dzwonić z ołmą przychodziła już jako dziewczynka, kiedy w Pietnej spędzała wakacje.

– Ołma to południowe dzwonienie ma już po prostu we krwi – mówi pani Karolina. – Nie musi mieć na ręce zegarka, żeby robotę przy domu albo w ogródku przerwać akurat wtedy, żeby przyjść do kaplicy na czas. Nigdy się nie spóźnia.

Krystyna Wiencek – dzwonniczka z Pietnej – z wnuczką Karoliną Król-Majer. Fot. KOG

– Mam tę godzinę dwunastą zapisaną w głowie – potwierdza pani Krystyna. – Czasem ta punktualność jest niebezpieczna – śmieje się głośno. – Kiedyś tak się zdarzyło, iż pojechałam do Krapkowic. Zwykle jeżdżę na rowerze. Patrzę na zegarek, a tu już za piętnaście dwunasta. Nacisnęłam na pedały. W Żywocicach akurat robili kanalizację. Musiałam ominąć wielkie auto, które tam stało. Nagle z boku pojawił się tir. Chciałam gwałtownie przejechać przed nim. Kierowca się zatrzymał w ostatniej chwili.

– Stanął jak wryty i krzyknął do mnie: Gdzie się pani spieszy?! – Jak to gdzie? Jadę dzwonić na Anioł Pański o 12.00 – odkrzyknęłam, zeskakując z roweru. – To dla pani dzwonienie i kapliczka są ważniejsze niż życie? – zapytał. – Powiedziałam mu wtedy, iż tak. Ale wiem, iż życie człowieka jest najcenniejsze. Staram się od tamtego wypadku tak planować wyjazdy, żeby cokolwiek się dzieje, na dzwonienie zdążyć. I zawsze mam w kieszeni różaniec. Bez niego nigdy się z domu nie ruszam. Wierzę, iż on mnie strzeże. Modlę się na nim codziennie.

Dzwonniczka z Pietnej ma nadzieję, iż jej dzwonienie jest przynajmniej dla niektórych mieszkańców wioski przypomnieniem o południowej modlitwie. A czasem ma pewność, kiedy ktoś przejeżdżający rowerem zatrzymuje się na chwilę przed kapliczką. I nie po to, żeby zapytać o drogę, ale właśnie, żeby odmówić Anioł Pański.

– Myślę, iż tę tradycję podtrzymują dzisiaj przede wszystkim starsi mieszkańcy – przyznaje Karolina Król-Majer. – Oni też sobie najbardziej tę ołmy codzienną obecność tutaj cenią.

– Kiedyś przejeżdżał tędy mężczyzna na rowerze – opowiada pani Wiencek. – Zatrzymał się na chwilę i pojechał do Krapkowic do szwalni. Przyszedł tam i zdumiony opowiadał, iż w Pietnej w kaplicy jest taka baba, co w południe szarpie za dzwon na Anioł Pański. Drugi raz się zdziwił, jak się dowiedział od mojej córki, która tam pracuje jako krawcowa, iż „ta baba” to jest jej mama.

Kapliczka jest częścią historii

Dzwon kaplicy w Pietnej odzywa się nie tylko na południową modlitwę. Krystyna Wiencek jest strażniczką jeszcze jednej pięknej, ale w wielu miejscach zamierającej tradycji. Na wiadomość o śmierci kogoś z mieszkańców Pietnej dzwoni – jak to zwykło się mówić na Śląsku – „na skonanie”. Dzwonienie trwa tyle, co trzy „Zdrowaś Maryjo”.

Pamiętam tę tradycję z własnej rodzinnej parafii na czarnym Śląsku. Kiedy rodzina przychodziła na plebanię zgłosić śmierć kogoś bliskiego, odzywał się – niezależnie od pory dnia – nieduży pojedynczy dzwon. Informujący, iż ktoś z mieszkańców umarł. Mam taki obrazek przed oczami: Idący ulicą ludzie zatrzymywali się, panowie na krótką chwilę odsłaniali głowy. Nie trzeba było wiedzieć, kto konkretnie umarł, żeby się za niego pomodlić. To był taki akt społecznej solidarności. Dziś ja modlę się za tego zmarłego, kiedyś inni pomodlą się za mnie, kiedy to moją śmierć dzwon ogłosi.

Dzwon z kaplicy w Pietnej poruszany rękami pani Krystyny towarzyszy też konduktowi pogrzebowemu. Msza żałobna w intencji zmarłego odprawiana jest w kościele w Żywocicach, gdzie Pietna ma swoją parafię. Ale – jeżeli tylko pogoda na to pozwala – kondukt pogrzebowy odprowadzający mieszkańca wioski gromadzi się przy kaplicy i stąd rusza w stronę miejscowego cmentarza.

Tutaj codziennie dzwoni dzwonniczka z Pietnej.

Trzy razy w roku przydrożna kapliczka nabiera szczególnego znaczenia, kiedy tu odprawia się msze święte.

– Ołtarz zostaje wtedy wystawiony na zewnątrz – opowiadają panie Krystyna i Karolina. – A ludzie zbierają się przed kaplicą.

– To się odbywa na św. Urbana, czyli na święto polne (św. Urban jest patronem ogrodników, rolników i dobrych urodzajów, jego wspomnienie przypada 19 maja – red.), na św. Anny 26 lipca, kiedy modlimy się w tym miejscu za wdowy i sieroty oraz w październiku ku czci naszej patronki, św. Jadwigi Śląskiej – dodaje pani Więcek. – Kiedy podczas tych mszy śpiewa się „Ciebie Boże wielbimy”, też oczywiście dzwonię.

Wiejska kaplica należy do krajobrazu Pietnej i służy jej mieszkańcom od ponad stu lat. Wybudowana w 1922 roku z cegły, zastąpiła wcześniejszą drewnianą dzwonnicę. Ma kształt małego kościółka. Wchodzi się do niej od strony niedużej wieży z dzwonnicą. W części głównej znajduje się ołtarz, a w nim relikwie świętych Aurelii i Tymoteusza. Do jej wystroju należy także drewniany krzyż z 1772 roku, który do końca lat 60. XX wieku znajdował się w kaplicy na cmentarzu. Historię miejscowości i pobożność jej dawnych mieszkańców upamiętniają też dwie figury Najświętszego Serca Pana Jezusa i Matki Boskiej, Królowej Nieba i Ziemi. Były noszone w procesjach i na pielgrzymkach. Całość wystroju dopełniają stacje drogi krzyżowej. Po wojnie kaplica pełniła między innymi funkcję salki do nauczania religii.

Niegdyś, gdy Pietna należała do parafii Krapkowice, stąd wyruszały procesje na odpust i inne parafialne uroczystości oraz pielgrzymka na Górę św. Anny. Kontynuacją tej tradycji jest współczesna procesja dożynkowa wiodąca z kaplicy do parafialnego kościoła w Żywocicach.

Osobłoga wciąż groźna

Na ścianie kaplicy umieszczono także dwujęzyczną tabliczkę upamiętniającą stosunkowo niedawny, a trudny moment dziejów miejscowości – powódź z 1997 roku. Tabliczka przypomina, ile wody było w Pietnej 10 lipca tegoż roku.

– Kapliczka, tak jak nasze domy, była zalana dwa razy – przypomina pani Krystyna. – Drugi raz zupełnie niedawno, we wrześniu 2024 roku. W 1997 miałam w domu dobry metr wody. Niepokoimy się, bo i teraz powódź tylko wisi. Osobłoga jest znów pełna wody.

Pani Krystyna jest w bardzo dobrej formie. Nie tylko jak na swoje 85 lat. Sama mówi, iż nigdzie się na razie nie wybiera. Ale w tym wieku trudno nie myśleć choćby czasem o tym, co będzie po śmierci. I ją czasem takie myśli nachodzą.

– Myślę, iż się tam z moją mamą spotkam – dodaje po chwili namysłu. – Mam często przed oczami ten dzień, kiedy my wstaliśmy rano, a mama już się nie obudziła. Brat spieszył się do pracy. Jeszcze zawołał na mamę i prosił, żeby mu ukroiła chleba do roboty. Już za późno. A mnie się w tę noc mama śniła. W tym śnie stałyśmy razem w kolejce. Jak się o piątej obudziłam, to pomyślałam, iż ją zapytam, w jakiej kolejce i za czym – jej zdaniem – stałyśmy. Ale czasu wystarczyło tylko na to, żeby wezwać lekarza i księdza.

– Ołma ma taką nadzieję, iż w zamian za te lata posługi przy dzwonieniu Pan Bóg da jej podobną łaskę jak jej mamie – mówi wnuczka. – Życzyłaby sobie śmierci bez cierpienia, bez choroby, bez bycia ciężarem dla innych, we śnie. Wiem, iż o to Boga prosi

– Tak, bardzo bym tego pragnęła – potwierdza pani Krystyna. – Ale niczego zrobić w tej sprawie sami nie możemy. Pozostaje mieć tylko nadzieję, iż ta kolejka, w której z mamą razem stałyśmy w tym śnie sprzed kilkudziesięciu lat, okaże się kolejką do nieba. A czy będziemy tam razem dzwonić? Nie wiem.

***

Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania

Idź do oryginalnego materiału