Radosław Marcinkiewicz z Orła Namysłów: Nie ma odpoczynku od zapasów

1 rok temu

– Jak forma przed mistrzostwami?

Radosław Marcinkiewicz, Orzeł Namysłów: Zawody zweryfikują. Często to tak naprawdę kwestia dnia i tego, by wszystko się odpowiednio zgrało. Czuję się w dobrej dyspozycji. Nie wyznaczam sobie za cel konkretnego wyniku, choć wiadomo, iż chciałbym stanąć na podium i pokazać to, co potrafię na treningach. jeżeli to się uda, to myślę, iż medal jest w moim zasięgu.

– Sportowiec przygotowuje się cały rok, a potem musi się wykazać w jeden, dwa dni…

– Tak, dlatego w tym czasie dosłownie wszystko się liczy. Jakaś choroba, choćby nie kontuzja, ale najmniejszy uraz może spowodować, iż cały plan legnie w gruzach. Czasem tak się dzieje, coś nie zagra i koniec marzeń. A czasem człowiek rano wstaje i wszystko mu wychodzi. Takie są właśnie sporty walki. Niektóre dyscypliny mogą być bardziej wymierne, jak np. pływanie czy ciężary, a u nas z teoretycznie mocniejszym zawodnikiem możesz wygrać, a z teoretycznie słabszym – przegrać, bo choćby jego styl walki ci nie podpasuje.

– Losowanie także jest ważne.

– Zdecydowanie. Można trafić na mistrza świata, wielkiego faworyta i przegrać, a on cię „pociągnie” do kolejnych rund i masz szanse na repasaże. A może być tak, iż ulegniesz po wyrównanej walce z bardzo mocnym zawodnikiem, a on później też przegra i nie ma cię w turnieju.

Radosław Marcinkiewicz

– Na razie największy pański sukces to brąz w Igrzyskach Europejskich 2015?

– Chyba tak. Tym bardziej, iż te zawody to coś jak Igrzyska Olimpijskie, tylko w mniejszym wydaniu, bo dotyczą tylko jednego kontynentu. Na mojej liście są też dwa medale mistrzostw świata wojskowych. Do tego osiem złotych medali mistrzostw Polski seniorów i kilka zdobytych w młodzieżowych kategoriach. Trochę się tego uzbierało. No i to piąte miejsce z wrześniowych mistrzostw świata też jest bardzo ważne…

– Przegrana walka o brąz w Belgradzie chyba najbardziej zabolała z wszystkich porażek?

– Nieraz tak bywa, iż wynik walki nie odzwierciedla poziomu zawodników. Jedna wygrana walka dzieliła mnie od podium. Jedna akcja mogła przesądzić o wszystkim. Było tak blisko medalu, a zarazem tak daleko, ale właśnie taki jest sport. Takie są zapasy.

– Największe sportowe marzenie to igrzyska olimpijskie? Te w Paryżu już za 15 miesięcy.

– Z racji mojego wieku [rocznik 1986 – przyp. red.] nie mam aż tak dalekosiężnych planów. Niemniej gdzieś tam z tyłu głowy myślę o wyjeździe do Francji. A potem to już chciałbym oficjalnie zakończyć karierę.

– Co będzie pan potem robił? Słyszałem o jakichś propozycjach z MMA.

– To chyba plotki (śmiech). Miałem kontakt z zawodnikami mieszanych sztuk walki, ale to my razem z kolegami z klubu bardziej przygotowywaliśmy ich pod kątem zapasów. Prowadziłem też jakieś zajęcia personalne dla nich. Miałem wcześniej propozycję tego typu, ale w tej chwili reprezentuję dyscyplinę olimpijską i dla mnie najważniejsze są igrzyska, a nie komercja. Gdyby to był mój priorytet, już bym dawno się przekwalifikował. Nie chcę się rozdwajać, rozdrabniać jak niektórzy zawodnicy, którzy ciałem wciąż są w zapasach, ale już głową gdzie indziej. Trzeba być skoncentrowanym na swoim celu, a moim wciąż jest sport olimpijski. Jak już zakończę ten rozdział, to wtedy będę rozważał takie propozycje, o ile się pojawią. Wciąż są we mnie aspiracje czysto sportowe, które są ważniejsze niż finanse, bo całe życie na to poświęciłem. Blisko 25 lat treningów. Pieniądze nie są najważniejsze.

– Coraz rzadziej się to słyszy.

– Bo coraz częściej młodzi sportowcy, którzy mają potencjał w zapasach czy w innych sztukach sztukach, stosunkowo gwałtownie odpuszczają. Pociąga ich – jak oni to teraz mówią – ten „fame” albo pieniądze. I nierzadko po prostu uciekają z ciężkiej dyscypliny, gdzie trzeba naprawdę dużo i mocno trenować. Będąc zapaśnikiem w kadrze narodowej, około 250 dni w roku przebywa się poza domem. To są ogromne wyrzeczenia, a wynik na mistrzostwach świata czy Europy strasznie ciężko jest zrobić. No i przychodzą dwa, trzy nieudane starty, pojawia się zniechęcenie i już kogoś nie ma.

– A widzi pan siebie jako trenera zapasów w przyszłości?

– Jak najbardziej. Całe życie poświęciłem tej dyscyplinie i pewnie trudno byłoby mi z niej całkowicie zrezygnować. Wydaje mi się, iż jakieś tam możliwości trenerskie i wiedzę mam. Poznałem wiele szkół zapaśniczych, czy to w Polsce, na Kubie, czy w Dagestanie. Myślę, iż umiałbym przekazać młodemu pokoleniu to,
co najlepiej potrafię.

– No właśnie, trochę świata pan zobaczył.

– Większość ludzi tak właśnie myśli, ale jak jeździmy na zawody, to jesteśmy skoncentrowani tylko na nich i widzi się kilka w danym kraju. Z reguły lotnisko, hotel i hala. Przeważnie przyjeżdżamy dwa, trzy dni przed rywalizacją i mało kto myśli, żeby gdzieś wychodzić na spacery. Bo przecież zawody, podglądanie rywali, a po wszystkim, niemalże od razu, wraca się do kraju.

– Nie zawsze bronił pan też kolorów Orła. W pana CV są Górnik Łęczna czy też kluby niemieckie.

– Decydowały o tym kwestie finansowe. Klub z Namysłowa nie miał swego czasu funduszy, żeby nas utrzymać i gdyby nie ówczesna zmiana barw, to pewnie w wieku 20 lat zakończyłbym karierę. W Górniku Łęczna mogłem się dalej rozwijać. Choć w sumie wówczas reprezentowaliśmy tamten klub i region, ale i tak każdy wiedział, iż trenujemy w Namysłowie. Natomiast co do klubów niemieckich, to jesteśmy wypożyczani na okres trzech, czterech miesięcy. Jeździmy tam w tym czasie co dwa tygodnie, mamy mecze drużynowej ligi. I to też jest dodatkowy zarobek.

– A tak adekwatnie, to skąd te zapasy w pana życiu?

– Przez mojego starszego brata Marcina, który rozpoczął naszą historię rodzinną w tym sporcie. Najpierw on zaczął trenować, potem zaprowadził mnie na salę i w sumie dzięki niemu jestem w tym miejscu, w którym jestem. On sam jako zawodnik rozwijał się świetnie i myślę, iż dałby radę wywalczyć prawo startu na igrzyskach olimpijskich, ale przekreśliła to wszystko kontuzja kręgosłupa, jakiej doznał, a było wówczas naprawdę blisko tragedii. Można powiedzieć, iż niejako przejąłem pałeczkę po nim, a on się skupił na szkoleniu. I ma duże sukcesy na tym polu, łącznie z powierzeniem mu funkcji trenera kadry kobiet. W Orle też rzecz jasna pracuje i też ma się czym pochwalić.

Radosław Marcinkiewicz (po prawej) z bratem Marcinem

– Brat jest też pana trenerem. To duże ułatwienie?

– Z boku wszystko lepiej widać, tak iż te jego uwagi są naprawdę cenne. Dzięki niemu cały czas się rozwijam. Niemniej brakuje nam jeszcze takiego finansowania, jakie np. dostają zawodnicy ze wschodu, iż mają swoich trenerów, a ci jeżdżą z nimi na zgrupowania. U nas to jest niemożliwe. Marcin przecież cały czas pracuje równocześnie w szkole jako nauczyciel. Gdy wyjeżdżam to jednak cały czas jesteśmy na łączach. Opowiadam mu co było na treningu, on ogląda walki i potem analizuje to co można jeszcze poprawić. Myślę, iż gdyby jeździł ze mną na każdy obóz, to te wyniki byłyby jeszcze lepsze. W kadrze jest selekcjoner, z którym najwięcej czasu spędzam, ale brat w klubie też jest dla mnie nieoceniony.

– Do piłki nożnej za dzieciaka pana nie ciągnęło? Wówczas to Start Namysłów grał na zapleczu elity…

– Byłem najlepszym piłkarzem tych roczników w mieście (śmiech). Jak były jakieś zawody szkolne, to zawsze mnie namawiali trenerzy i działacze ze Startu, żeby do nich przyjść i poważniej zająć się graniem w piłkę. Byłem choćby na paru treningach, ale ostatecznie wolałem rywalizować indywidualnie, brać sprawy w swoje ręce. Ciągnęło mnie do sportów indywidualnych, gdzie wszystko zależy praktycznie tylko od samego siebie.

– To by się choćby potwierdzało z opinią, iż zapaśnicy to jedni z najbardziej wszechstronnych sportowców.

– Zdecydowanie. Choćby taka rozgrzewka to już akrobatyka, do tego technika, rozciąganie, walki. To świetna sprawa dla dzieci, żeby mogły złapać koordynację i rozwinąć się wszechstronnie. Nie mówię, iż od razu każdy ma w to iść. Wiadomo, iż później się ukierunkowuje dziecko, ale zapasy są kapitalnym wprowadzeniem do uprawiania wielu sportów.

– Na zgrupowaniach zapaśniczych, przy jakichś wyjściach „na miasto”, zdarzali się śmiałkowie, którzy chcieli się z wami sprawdzić?

– Nie wychodzimy na imprezy, ale myślę, iż gwałtownie by odpuścili (śmiech). Tak na serio jednak to wszyscy, którzy trenują zapasy na poważnie i stawiają się na obozach, to wiedzą, po co na nich są. Nie byłoby sensu ciężko trenować i potem to kilkoma wyjściami zaprzepaścić.

Radosław Marcinkiewicz

– Brat zapaśnik, żona zapaśniczka, syn zapaśnik. Dużo tych zapasów w domu.

– Dwaj bratankowie też zapaśnicy (śmiech). Żona była zapaśniczką, poznaliśmy się na zgrupowaniu sportowym, jeszcze za dzieciaka, gdy mieliśmy po 17-18 lat i wciąż jesteśmy ze sobą. Teraz ona prowadzi najmłodsze grupy w Orle i w LUKS Orły Namysłów. Syn też stara się być zapaśnikiem, na razie się w to bawi. Coś tam wygrywa, coś przegrywa. Ważne, iż się rozwija ruchowo,że sprawia mu to radość. jeżeli będzie chciał trenować dalej, to mu pomogę, a jeżeli sobie odpuści, to nie widzę problemu.

– Czyli nie ma presji na następcę?

– W moim przypadku nie ma takiego tematu. Niech się rozwija i cieszy tym, ale ja doskonale zdaję sobie sprawę, ile to jest wyrzeczeń, co potem nie do końca ma przełożenie na finanse. Nie wiem, czy nie lepiej mu będzie pójść np. w stronę nauki, żeby dobrą pracę znaleźć, bez męczarni, bez wiecznego poświęcania się i stresu. Pomogę mu, ale bez ciśnienia, jakie niektórzy rodzice mają, żeby przełożyć swoje ambicje na dzieci.

– Co pan robi, żeby odpocząć od zapasów?

– Nie ma odpoczynku (śmiech). Moja żona i bratowa śmieją się, iż wracamy z treningu i dalej jest jeden temat. Bez tego to już chyba ciężko żyć. Aczkolwiek jak człowiek jest skoncentrowany na tych zapasach i tyle temu poświęca, to nie ma za dużo czasu w inne przyjemności.

***

Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „Opolska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania.

Idź do oryginalnego materiału